Szlaki Południowej Kalifornii: Kroki Między Oceanem A Pustynią

Szlaki Południowej Kalifornii: Kroki Między Oceanem A Pustynią

Kiedy myślałam o Kalifornii, przed oczami stawały mi zwykle pocztówki: plaże z miękkim piaskiem, palmy wygięte w stronę oceanu, autostrady, po których słońce ślizga się po szybach samochodów. Ten obraz był przyjemny, ale trochę płaski. Dopiero kiedy naprawdę poleciałam na południe stanu, odkryłam, że pomiędzy liniami brzegowymi a neonami wielkich miast istnieje zupełnie inna Kalifornia – ta, którą poznaje się noga po nodze, na szlaku, z plecakiem na ramionach i potem na karku.

To właśnie wtedy postanowiłam, że mój wyjazd nie będzie tylko ciągiem wizyt na plażach i w kawiarniach. Owszem, lubię piasek, fale i ludzi przemykających z deskami surfingowymi pod pachą, ale czułam, że jeśli zatrzymam się tylko na tym, wrócę do domu z niedosytem. Chciałam dowiedzieć się, jak pachnie kalifornijska ziemia, kiedy odsunie się ją od oceanu. Chciałam poczuć, jak ciało reaguje na długie podejścia w słońcu, a głowa – na widoki, które nie mieszczą się w jednym kadrze.

Kalifornia, Której Nie Ma Na Pocztówkach

W pierwsze dni obserwowałam ludzi spacerujących po promenadach i ciągnących w nieskończoność plażach. Mogłabym iść razem z nimi przez wiele kilometrów, zatrzymywać się po drodze na kawę i tacos, patrzeć, jak fale gonią się nawzajem. Plaże rzeczywiście dają wrażenie, że można po nich iść prawie bez końca. To jest także rodzaj wędrówki, tylko że bardzo „społecznej” – pełnej rozmów, dźwięków, zapachów jedzenia.

Gdzieś pod skórą czułam jednak, że szukam innej ciszy. Takiej, w której zamiast muzyki z głośników słychać szelest suchych krzewów, a zamiast stukotu talerzy – trzask kamyków pod stopami. Szukałam przestrzeni, w której nie będę ciągle widzieć witryn i reklam, tylko kolejne zakręty ścieżki. Zaczęłam przeglądać mapy i notatki ludzi, którzy znali południową Kalifornię od strony szlaków – nie ulic.

W ten sposób na mojej liście pojawiły się trzy miejsca: Torrey Pines State Reserve na klifach nad La Jolla, góry Cuyamaca skryte w głębi lądu oraz Joshua Tree National Park, gdzie pustynia styka się z surowymi wzgórzami, a na tle nieba stoi las dziwnych drzew o rozpostartych ramionach. To właśnie one miały mi pokazać Kalifornię, której nie znajdę na zwykłej turystycznej ulotce.

Pierwszy Poranek W Torrey Pines

Do Torrey Pines jechałam wczesnym rankiem, gdy słońce dopiero zaczynało się przebijać przez mgiełkę unoszącą się nad oceanem. Autostrada biegła równolegle do wody, a ja w lusterku widziałam, jak miasto zostaje powoli za mną. Rezerwat leży na klifach nad północnym krańcem La Jolla, jakieś 300 stóp nad linią brzegową. Już sama myśl, że będę iść ścieżką tak blisko oceanu, a jednocześnie tak wysoko nad nim, dawała mi dreszcz ekscytacji.

Na parkingu było jeszcze cicho. Kilka osób dopiero wychodziło z samochodów, rozprostowując nogi po dojeździe. Powietrze pachniało mokrym piaskiem, sosną i kremem z filtrem przeciwsłonecznym. Gdzieś nad głową krzyczały mewy, ale ich głosy brzmiały raczej jak poranny rytuał niż jak alarm. Zapięłam pas biodrowy plecaka, poprawiłam czapkę i ruszyłam w stronę wejścia na szlak, czując lekką tremę – jak przed pierwszym występem na scenie, choć publicznością miały być tylko drzewa i ocean.

Torrey Pine rośnie w zaledwie kilku miejscach na świecie i właśnie tutaj stanowi najpiękniejszą z naturalnych katedr. Smukłe, lekko powyginane pnie oraz korony drzew trzymających się uparcie klifu sprawiają, że człowiek czuje się jednocześnie gościem i świadkiem czegoś bardzo rzadkiego. Zdecydowałam się na połączenie kilku krótszych pętli – Parry Grove, Guy Fleming, Broken Hill – zamiast jednego długiego marszu. Wiedziałam, że i tak będę co chwilę się zatrzymywać, żeby wchłaniać widoki.

Cisza Klifu Nad La Jolla

Ścieżki w Torrey Pines nie są długie, ale mają w sobie tę szczególną gęstość wrażeń, która sprawia, że dystans mierzy się nie w milach, lecz w zatrzymaniach. Co kilka kroków otwiera się inna perspektywa: raz jest to wąski fragment ścieżki prowadzącej przez zarośla, raz nagłe okno na ocean, raz widok na żółtawe skały rzeźbione przez wiatr. Pod stopami czuć było piasek wymieszany z pyłem, a każdy krok wydawał się delikatnym dotknięciem tej kruchej krawędzi lądu.

Najbardziej lubiłam te momenty, kiedy ścieżka niespodziewanie zbliżała się do krawędzi klifu. Wystarczyło kilka kroków, żeby stanąć tuż nad stromym zboczem, z którego widać było fale łamiące się w regularnym rytmie o brzeg daleko w dole. Surfingowcy byli z tej perspektywy maleńkimi figurkami, które odważnie ślizgały się po wodzie. Wiatr wiał z taką siłą, że chwilami miałam wrażenie, iż próbuje wypłukać ze mnie cały miejski hałas, który przywiozłam ze sobą.

W pewnym momencie zatrzymałam się w miejscu, gdzie piaskowiec tworzył miękkie, falujące kształty, a nad nimi wyrastało samotne drzewo torrey pine. Miałam wrażenie, że patrzę na rzeźbę, którą ktoś tworzył przez setki lat jednym narzędziem – wiatrem. Zamiast wyciągać telefon, po prostu stanęłam spokojnie, oddychając głęboko. Pomyślałam, że właśnie tak chciałam przeżywać Kalifornię: nie przez szybę samochodu ani ekran, ale stojąc na klifie, z piaskiem w butach i zapachem żywicy w płucach.

W Głąb Lądu: Droga Do Gór Cuyamaca

Kilka dni później zostawiłam ocean za plecami i ruszyłam w głąb lądu. Droga wiodąca do gór Cuyamaca zmieniała się stopniowo: palmy ustępowały miejsca innym drzewom, domy stawały się rzadsze, a horyzont coraz bardziej pofalowany. Autostrada zamieniła się w węższą szosę, a przydrożne sklepy – w pojedyncze stacje benzynowe i małe bary, w których czas płynął jakby wolniej.

Moim celem był szlak na Oakzanita Peak – nazwę, którą wcześniej widziałam jedynie na ekranie komputera, między innymi propozycjami. Opisy mówiły o około ośmiu milach marszu tam i z powrotem, umiarkowanym podejściu i nagrodzie w postaci widoków z wierzchołka. Brzmiało to jak dobrze skomponowany plan: wystarczająco wymagający, żeby poczuć wysiłek, ale nie na tyle ekstremalny, by zamienić dzień w walkę o przetrwanie.

Miejsce do zaparkowania było skromne – zwykły zjazd przy drodze, niewielki placyk, tablica z informacją o szlaku. Gdy wysiadłam, poczułam inny zapach niż nad oceanem: sucha trawa, ziemia, drzewa dębów i krzewy manzanity o gładkiej, czerwonawej korze. Słońce stało już wyżej, ale powietrze wciąż zachowywało poranną świeżość. Wiedziałam, że im później, tym będzie goręcej, więc bez zbędnego zwlekania wzięłam plecak i ruszyłam na ścieżkę.

Oakzanita Peak I Zapach Manzanity

Początkowe metry szlaku nie wyglądały imponująco. Ścieżka prowadziła łagodnie w górę przez zarośla i niewysokie drzewa, jakby próbowała mnie uspokoić: „Spokojnie, poradzisz sobie”. Krok po kroku krajobraz zaczął się jednak zmieniać. Pojawiły się wyższe dęby, ich gałęzie tworzyły nad głową nieregularne sklepienie, rzucając plamy cienia na ziemię. Manzanita z bliska wyglądała tak, jakby ktoś wypolerował jej gałęzie – gładkie, czerwone, niemal połyskujące w słońcu.

Tempo marszu nadawało rytm moim myślom. Zegarka używałam tylko po to, żeby kontrolować orientacyjny czas, nie bicie rekordów. Szlak piął się coraz wyżej, ale robił to łagodnymi zakosami, pozwalając ciału przyzwyczaić się do wysiłku. Po jakimś czasie drzewa zaczęły się przerzedzać, a między nimi pojawiały się pierwsze większe głazy. Każde spojrzenie w tył odkrywało coraz szerszą panoramę – linie wzgórz nakładające się na siebie w odległości, która trudno było objąć jednym oddechem.

Stoję na skalistym szlaku, patrząc na pagórkowate wzgórza Kalifornii
Stoję na ścieżce, wieczorne słońce ociepla wzgórza i zmęczone mięśnie nóg.

Na szczycie Oakzanita Peak nie czekał na mnie spektakularny krzyż ani tablica z napisem „gratulacje”. Była za to cisza, kamienie ułożone jak naturalne siedzenia i widok, który wyciągał ze mnie resztki słów. Horyzont falował w odcieniach brązu, zieleni i błękitu, a ja czułam, jak każdy krok, który mnie tu doprowadził, układa się w jakąś wewnętrzną historię. Zjadłam proste jedzenie z plecaka, popiłam wodą, a potem po prostu siedziałam, pozwalając, by wiatr suszył pot na karku. Tego dnia zrozumiałam, że wysiłek pod górę ma w sobie coś z modlitwy – powtarzalnej, czasem męczącej, ale prowadzącej do miejsca, w którym łatwiej usłyszeć siebie.

Zmęczenie, Które Niesie Ukojenie

Droga w dół była innym doświadczeniem niż podejście. Mięśnie, które wcześniej walczyły z grawitacją, teraz musiały hamować każdy krok. Nogi drżały lekko, ale w sposób, który przypominał o wykonanej pracy, nie o słabości. Słońce stało już wysoko, robiło się naprawdę ciepło, więc co jakiś czas stawałam w cieniu drzew, żeby napić się wody i złapać oddech.

Schodząc, mijałam innych wędrowców dopiero rozpoczynających podejście. W ich twarzach widziałam mieszankę ciekawości i lekkiego niepokoju – tę samą, którą ja czułam na dole. Zawsze, gdy ktoś pytał „daleko jeszcze?”, odpowiadałam szczerze, ale z uśmiechem: „Trochę tak, ale warto”. W pewnym momencie uświadomiłam sobie, że to nie jest już tylko moja osobista wyprawa. Każdy, kogo mijałam, był częścią szerszej opowieści o ludziach, którzy zdecydowali się wyjść poza swoje zwykłe trasy między domem a pracą.

Kiedy dotarłam do samochodu, byłam zmęczona w ten dobry sposób – bez zawrotów głowy, bez bólu, za to z uczuciem, że ciało zrobiło dokładnie to, do czego zostało zaprojektowane: ruch. Głowa też wydawała się jaśniejsza, jakby ktoś posprzątał w niej część kurzu i zostawił więcej miejsca na oddech. Wiedziałam, że przede mną jeszcze jedna ważna część tej kalifornijskiej podróży – pustynia.

Pustynna Brama: Joshua Tree O Świcie

Do Joshua Tree jechałam w ciemności, żeby zdążyć przed wschodem słońca. Droga prowadziła przez coraz bardziej surowy krajobraz, aż w końcu światła miasta zostały daleko za mną. Gdy zatrzymałam się przy wejściu do parku, niebo dopiero zaczynało jaśnieć, rysując na swoim tle zarysy dziwnych, poskręcanych sylwetek drzew Jozuego. Wyglądały jak istoty, które zatrzymano w ruchu w ostatniej sekundzie przed transformacją.

W Black Rock Canyon Campground panowała jeszcze półciemność. Kilka namiotów, zaparkowane samochody, pojedyncze sylwetki ludzi szykujących się do wyjścia na szlak. Zapytałam o drogę na szlak prowadzący na Eureka Peak, a ranger spokojnie wyjaśnił mi, od której strony wchodzić, gdzie skręcić, na co zwrócić uwagę. W jego tonie było coś, co bardzo lubię w ludziach pracujących blisko natury – równowaga między troską o bezpieczeństwo a cichą radością z tego, że kolejna osoba chce zobaczyć to miejsce bardziej „od środka” niż z punktu widokowego przy parkingu.

Pierwsze kroki na szlaku stawiałam w świecie, który dopiero się budził. Pustynia miała swój zapach – suchy, ale nie martwy. Pod stopami chrzęścił piasek zmieszany z drobnymi kamykami, a wokół mnie stał las drzew Jozuego, które w półmroku wyglądały, jakby rozmawiały ze sobą gestami. Miałam wrażenie, że wchodzę do miejsca, które nie zostało stworzone z myślą o człowieku, a jednak łaskawie zgadza się na naszą obecność.

Wspinaczka Na Eureka Peak Wśród Drzew Jozuego

Szlak na Eureka Peak zaczyna się dość łagodnie. Przez pierwsze mile idzie się wśród drzew Jozuego, które towarzyszą jak milczący przewodnicy. Niektóre mają rozpostarte gałęzie, jakby chciały objąć kawałek nieba, inne stoją bardziej skupione, w pojedynczych grupach. Słońce powoli wspinało się po niebie, a jego światło z każdą minutą zmieniało kolory skał i piasku. Tam, gdzie wcześniej dominował chłodny fiolet, zaczynała pojawiać się złamana żółć i ciepły brąz.

Po pewnym czasie ścieżka zaczęła wyraźniej piąć się w górę. Wiedziałam, że suma podejść będzie spora, ale rozłożona na wiele zakrętów. Oddychałam rytmicznie, licząc czas bardziej oddechami niż minutami. Czasem mijałam innych wędrowców – samotnych, w parach, w niewielkich grupach. Nikt nie mówił zbyt głośno, jakbyśmy wszyscy podświadomie starali się nie zakłócać rytmu tego miejsca.

Na szczycie czekał widok, który trudno jest ubrać w słowa bez ryzyka, że staną się zbyt patetyczne. Z jednej strony rozciągała się pustynia, z drugiej – góry, a nad tym wszystkim spokojnie wisiało niebo. Wiał wiatr, ale nie na tyle mocny, by wyrywać z równowagi – raczej przypominał o tym, że świat tam na dole jest naprawdę daleko. Usiadłam na głazie i pozwoliłam sobie na chwilę absolutnego milczenia. Czułam, że właśnie tutaj wszystkie dotychczasowe obrazy Kalifornii – plaże, klify, góry – sklejają się w jedną całość.

Lekcje, Które Zabrałam Ze Szlaku

Kiedy zaczynałam planować tę podróż, miałam w głowie listę miejsc do zobaczenia. Z czasem okazało się, że najważniejsze były nie same lokalizacje, ale to, co działo się pomiędzy nimi – godziny spędzone na szlaku, w samochodzie, w ciszy. Torrey Pines nauczyło mnie, że bliskość oceanu można przeżywać nie tylko z ręcznikiem na piasku, ale też patrząc na fale z góry, przez gałęzie rzadkich sosen. Góry Cuyamaca pokazały, jak bardzo ciało lubi wysiłek, jeśli da mu się czas, by go oswoiło. Joshua Tree przypomniało, że najpiękniejsze miejsca nie zawsze są stworzone z myślą o naszym komforcie – ale za to hojnie nagradzają tych, którzy przychodzą z szacunkiem.

Zrozumiałam też, że Kalifornia to nie tylko rozległe autostrady i widoki znane z filmów. To także krótkie odcinki dróg gruntowych prowadzące na małe parkingi, z których zaczynają się ścieżki pełne kurzu i kamieni. Wędrówka stała się sposobem na poznawanie tego stanu bez filtrów i efektów specjalnych. Zamiast patrzeć na znane miejsca z perspektywy widza, stałam się kimś, kto realnie czuje zmianę wysokości, temperatury i zapachu powietrza.

Po powrocie często wracam pamięcią do konkretnych detali: do szumu fal słyszalnego z klifu, do szorstkości kory dębu dotkniętej dłonią w Cuyamaca, do cienia rzucanego przez drzewo Jozuego o świcie. Te małe obrazy stały się dla mnie ważniejsze niż nazwy atrakcji turystycznych. To z nich zbudowałam swoją prywatną mapę południowej Kalifornii – mapę, na której najważniejszą legendą jest sposób, w jaki wędrówka zmienia człowieka od środka.

Powrót Na Autostradę I Obietnica Powrotu

Droga powrotna do miasta zawsze jest dziwnym doświadczeniem. Po godzinach spędzonych na szlakach włączenie się w strumień samochodów wydaje się trochę jak wejście do innej rzeczywistości. Tablice z ograniczeniami prędkości, zjazdy, korki – wszystko to zaczyna znów domagać się uwagi. A jednak gdzieś pod tą warstwą codzienności zostaje cichy głos, który pamięta inne tempo: rytm kroków, nie sekundnika.

Wracając z Joshua Tree, patrzyłam, jak pustynia powoli zostaje za mną, a wokół pojawiają się kolejne oznaki cywilizacji. W głowie czułam mieszaninę zmęczenia i wdzięczności. Nie zrobiłam nic spektakularnego – żadnych rekordów, żadnych ekstremalnych przejść. Po prostu poszłam kilka razy w górę i w dół, pozwalając, by Kalifornia pokazała mi swoją mniej oczywistą twarz.

Dziś, kiedy myślę o południowej części tego stanu, widzę już nie tylko plaże, ale też klify Torrey Pines, kamieniste zbocza Oakzanita Peak i pustynną ścieżkę prowadzącą na Eureka Peak. Wiem, że to tylko mały fragment możliwości, które kryje Kalifornia. Ale wystarczający, by obiecać sobie, że kiedyś wrócę – z inną kondycją, innym bagażem, może innymi pytaniami. Szlaki wciąż tam będą. I będą czekać, aż ktoś znów postawi na nich swoje kroki, szukając historii, której nie da się przeczytać w żadnym przewodniku.

Post a Comment

Previous Post Next Post